Disecta Membra
Strach. Tak, pierwszym, co poczułem, był strach. Ale po kolei. Najpierw było światło. Rozmazane, ale szybko nabierające ostrości światło, którego źródłem, jak po chwili stwierdziłem, jest lampa pod sufitem mojego pokoju. Więc jestem u siebie. Ale coś jest nie w porządku. Czemu ja się tak trzęsę? Do kogo należą te rozmazane twarze? Czemu dźwięki są takie stłumione? Co oni mi wbijają w żyłę? Czemu tak krzyczą? Tak. Wtedy poczułem strach. Głupi irracjonalny strach. Wiedziałem, że źle ze mną. I bałem się. Próbowałem się wyrwać. Przeklinałem i szarpałem się. Ale trzech silnych sanitariuszy trzymało mnie w żelaznym uścisku. Słyszę stłumiony, urywany szloch. Obraz rozmazuje się i ciemnieje. Ciemność.
Otwieram oczy. Bezkształtna masa, którą zobaczyłem, leniwie formuje się w obraz wnętrza ambulansu. Po chwili do mózgu dociera przenikliwy ryk syreny. Już się nie rzucam. Jestem spokojny. Nienaturalnie spokojny. Do żyły mam podpięty welflon. Oni patrzą na mnie. Pytam ich co mi podali. „Tylko spokojnie.”, „Co mi podaliście, do [cenzura]y nędzy?!”, „Diazepam i glukozę.”. Diazepam, myślę, dobrze. Benzodiazepina pomoże na atak padaczki, którego dostałem niewątpliwie od tego [cenzura]a. Tak, pamiętam. Tego dnia brałem tramadol. Dużą dawkę. Bardzo dużą. Właściwie to dawkę podwójnie śmiertelną dla człowieka, a kto wie, czy nie śmiertelną dla konia. Ale tolerancja robi swoje. To było jednak za dużo. Urwał mi się film. Ale nie był to zwykły opiatowy nodding. Po prostu zerwał mi się film. Nagle, brutalnie i nieoczekiwanie. Potem była tylko ciemność i sny, których zresztą nawet nie pamiętam. Czuje, że znowu odpływam. Twarze wpatrzonych we mnie dziwnym wzrokiem sanitariuszy rozmazują się i ponownie otacza mnie nieprzenikniona ciemność.
Świadomość wraca do mnie powoli i ociężale. Powoli przypominam sobie co się stało. Przedawkowałem. [cenzura]a, przedawkowałem. To się musiało tak skończyć prędzej, czy później. Ale żyje. Staram się ogarnąć gdzie jestem. Źrenice powoli rozszerzają się i przystosowują do ciemnego pomieszczenia, w którym leże. Obraz nabiera ostrości. Szpital. No tak. A czego się spodziewałeś idioto? Hotelu? Ktoś wchodzi. Biały kitel, znudzony wyraz twarzy. Lekarz. Mówi coś. Nie rozumiem. Pytam czego chce. Pyta co brałem. [cenzura]o, mówię. Chce się wypisać. „Nigdzie nie pójdziesz, ćpunie.” Złość. Niepohamowana wściekłość. Co on, [cenzura]a o mnie wie? Jakim prawem? Mówi, że umarłem. Przestałem oddychać. Serce przestało bić. Reanimowali mnie. I [cenzura]? Jestem zły. Bardzo zły. Czuje, że odzyskuje siły. Siadam na łóżku. Mówię cicho i powoli, ledwo opanowując drżenie głosu. Ledwo panując nad sobą spokojnie tłumacze, że jako wolny, zdrowy na umyśle obywatel Rzeczypospolitej Polskiej mam prawo się wypisać ze szpitala. „Zdejmiesz mi to [cenzura]o z ręki i wypiszesz, czy mam to zerwać i choćby po twoim stygnącym trupie sam stąd wyjść?”. Coś w moim głosie chyba powiedziało mu, że nie żartuje. Z twarzy zniknął drwiący uśmieszek. Prosi, żebym chwile poczekał. Poczekam. Ale chwile. Wraca. Razem z nim kobieta w średnim wieku. Całkiem atrakcyjna, stwierdzam. „Kto to?”, „Psychiatra.” Spokojnie. Tylko spokojnie. Pani Doktor po kilku idiotycznych pytaniach stwierdza, że jestem zdrowy na umyśle i jako taki mogę się wypisać ze szpitala na żądanie. Kilka podpisów. Ostrzeżenie, że jak szlag mnie trafi na ulicy, to nie będzie komu drugi raz ich wezwać. [cenzura] się.
Wychodzę. Zimno. Wiatr. [cenzura]a, nie mam kurtki. Środek styczniowej nocy. 2 w nocy. Komunikacja miejska dawno umarła. Do domu z półtorej godziny drogi. No nic. Trzeba iść. Adrenalina wpompowana do mózgu przestaje działać. Słabo mi. Musze iść. Dam rade. Swoją drogą naturalna adrenalina działa o wiele lepiej niż syntetyczna. No i nie trzeba się kłuć. Po jednej randce z syntetyczną adrenaliną ręka wygląda jak ser szwajcarski. Trzeba dozować małe dawki, bo łatwo przedawkować. A szkoda żeby się zmarnowało, no nie? Więc trzeba wypukać chociaż połowę ampułki. Idę. Wieje jak cholera. Jestem coraz słabszy. Idę coraz wolniej. Jeszcze trochę. Wytrzymasz. Całodobowy. Mam jakieś pieniądze? Mam. Przynajmniej mnie nie okradli. Kupuje papierosy. Zapalam jednego. Nikotyna szybko wchłaniając się przez pęcherzyki płucne trafia prosto do mózgu. O [cenzura]a. Tego mi było trzeba. Od razu czuje się lepiej. Nabieram nowych sił. Idę dalej. Dochodzę. Dzwonie do drzwi. Otwierają. Patrzą na mnie z mieszaniną litości i obrzydzenia. Co, [cenzura]a? Nie mówią nic. 4 rano, idę spać. Za 2 godziny trzeba wstać do pracy. Wytrzymam. Bywało gorzej. Ale nie mam jutro co ćpać. Trzeba będzie pójść do dilera albo do apteki. Pójdę zaraz po pracy. Idę spać.