Disecta Membra
Na początek recenzja płytki In Flames - A Sense of Purpose. Moja propozycja a wy dodawajcie swoje spostrzeżenia, z czasem bede dodawał recenzje innych.
A Sense Of Purpose - tytuł nowego albumu In Flames, brzmi dość ironicznie biorąc pod uwagę to, co Szwedzi ostatnio sobą reprezentują. To naprawdę bolesne dla mnie, jako miłośnika sceny gothenburdzkiej, oglądać jak nisko upadli dawni mistrzowie gatunku. Zespół z tak szlachetną historią, który miał na koncie prawdziwe arcydzieła, odwala obecnie taką tandetę, że aż z żalu zaciska mi się mięsień okrężny odbytu. Pora więc wylać z siebie trochę żółci na żałosne strzępy dawnych idoli...
Melodic death metal - to brzmi dumnie. Co tu dużo mówić... "muzyka" zawarta na nowej płycie In Flames nie ma już nic wspólnego z deathem, prawie też przestała przypominać metal. Został w zasadzie tylko sam pierwszy człon, "melodic" - tego bowiem nie zabraknie. Mam wręcz wrażenie, że każdy kawałek składa się z 4-5 refrenów granych na przemian. We wszelkie możliwe szpary powłaziły klawisze i elektronika, nawet same gitary brzmią jak sample generowane na 8 bitowym komputerze. Do tego wszystkiego dochodzi, jakby na dokładkę, z roku na rok coraz bardziej jęczący wokal Fridén'a, obecnie przypominający do złudzenia orgię gruźlików za ścianą. Nie wiem także, czym oprócz tytułów różnią się poszczególne tracki z tego wydawnictwa. Jednym słowem, cały ten krążek to pocięte w trzyipółminutowe kawałki monotonne skomlenia zbitych psów, dobre dla dorastających emo, którzy pod wpływem buzujących hormonów pragną posłuchać czegoś odrobinę mocniejszego.
In Flames karmi swoich nowych fanów tą samą papką przez ostatnie trzy albumy. Nie można mówić tu o jakimkolwiek postępie, w którąkolwiek ze stron. Zespół widocznie znalazł złoty przepis na masową produkcję tego, co się dobrze sprzedaje nowemu pokoleniu odbiorców. I tylko tacy jak ja, starzy, zgorzkniali fani, pamiętający albumy Lunar Strain czy Subterranean kręcą z niedowierzaniem głową, oglądając zamieszczony na głównej stronie bandu wywiad, w którym to frontman mówi jak bardzo w dupie ma to, co myślą sobie tacy jak my. Poniżej tego "interview" zaś można ściągnąć dzwonki na telefon, tapety na pulpit i zamówić przez Internet koszulki. Niestety, nie wiedzieć czemu, nie ma nic o ofercie frotki na...
Przesłuchanie tego albumu było dla mnie prawdziwą katorgą i szczerze odradzam jego kupno, ale jeżeli należycie do ludzi, którym przypadły do gustu Come Clarity i Soundtrack To Your Escape to biegnijcie szybko do hipermarketu, bo jeszcze się nakład skończy i co wtedy?
W pełni się z Tobą zgadzam. Album ten to gniot dla emo nastolatków, bo nie dość, że muzycznie to jeszcze strona liryczna jest do niczego.
Z całego ich dobytku najlepszy jest nieśmiertelny The Jester Race.
tak jak obiecałem bede dował kolejne recenzje, tym razem recenzja płyty P.O.D. - When Angels & Serpents Dance. zapraszam do komentowani i słuchania
Addicted
To teledysk do pierwszego utworu z tej płyty, co sadzicie o niej?
Bóg musi bardzo lubić P.O.D. Dał im kolejną, trzecią już szansę na podniesienie się spod ciężaru sukcesu "Satellite". Wszystko wskazuje na to, że w końcu ją wykorzystali.
Długo walczyli o swoje, ale komercyjne osiągnięcia "Satellite" trochę sparaliżowały Kalifornijczyków. "Payable On Death" wydane dwa lata później, było nieznośnie słabym albumem. "Testify" to już przebłyski formy. Potrzeba było dopiero powrotu syna marnotrawnego, Marcosa, by P.O.D. stanął na nogi (może pomogła też zmiana wytwórni?).
Zespół wreszcie się opamiętał i zdał sobie sprawę, że rap-metal skończył się równie szybko jak rozbłysnął na scenie, a zagranie na jednej płycie dziesięciu piosenek z rapem na jedną nutę nie jest szczytem kreatywności. Na szczęście, na konstruktywne wnioski nigdy nie jest zbyt późno... W P.O.D. wstąpił nowy duch – spora w tym zresztą zasługa zaproszonych do studia gości. Mike Muir, zarżnął funkujący "Kaliforn-Eye-A" swoim hardcore'owym wokalem i pokazał młodszym kolegom, co to znaczy wykrzesać energię. Page Hamilton z Helmet zrobił z "God Forbid" istnego metalowego potwora spłodzonego z grunge, a pozytywne reggae "I'll Be Ready" wymuskały aksamitnym chórkiem The Marley Girls (tak, córki "tego" Marleya!).
P.O.D. zaserwowali szerokie menu i jest w czym wybierać, ale jako drapieżnik wolałbym więcej mięsa. Bo balladowa część płyty wydaje się jednak zbyt obfita... O ile bowiem "It Can't Rain Everyday" (na początku Sonny brzmi jakby połknął Anthony'ego Kiedisa) autentycznie chwyta za gardło, a akustyczny "Tell Me Why" daje się wciągnąć w swój uduchowiony klimat, o tyle "This Ain't No Ordinary Love Song" jest wbrew tytułowi właśnie klasyczną pościelówą. A taki hymn wolności "Rise Against" powinien autentycznie aktywizować, a tymczasem przy jego słuchaniu, powieki szybko zaczynają nam opadać. Tych kilka drobnych potknięć nie zmienia jednak faktu, że na „When Angels And Serpents Dance” Amerykanie z pomysłem odświeżyli swoją muzykę. P.O.D., podobnie jak ostatnio Linkin Park, powiedzieli tym razem wyraźnie, że nie chcą ginąć za nu-metal. Wyszła im z tego płyta najlepsza od siedmiu lat, a może i najciekawsza w ogóle.
Użytkownik Agropolek edytował ten post 01 sierpień 2008 - 13:36
Natępna recezja jaka chce dodac bedzie recenzja płyty grupy Disturbed-Indestructible.
Na poczatek kilka info o grupie
Od samego początku największym problemem był brak stałego wokalisty. W końcu ogłoszenie w prasie o tym, że grupa takiego poszukuje, przeczytał David Draiman. Głos Davida spodobał się dotychczasowym członkom grupy i Draiman został przyjęty. To on również wymyślił nazwę grupy - Disturbed. Nie podobało się to rodzicom Davida, którzy woleli, by ich syn nadal śpiewał jako kantor w synagodze.
W 1999 roku zespół podpisał kontrakt płytowy, a w 2000 roku wydali pierwszą płytę The Sickness. Szybko zyskała ona status platynowej, przyciągając wielu fanów. Utwór "Down With The Sickness" zagościł w soundtracku do filmu Queen of the Damned. W ramach promocji zespół wystąpił również w Polsce - dnia 13 lutego 2001 roku, jako support przed koncertem Marylina Mansona na warszawskim Torwarze. W 2002 roku Disturbed wydało drugą, nieco lżejszą płytę Believe. Po trzech latach wydali kolejny krążek Ten Thousand Fists. Ostatnio zagościli na albumie z soundrackiem z filmu Transformers, z utworem "This Moment". 2 czerwca 2008r. zespół wydał kolejną czwartą już płytę Indestructible.
A że mało z nas jest zaznajomionych z muzyka tej grupy dodaje dwa teledyski, jeden ze starszej płyty
disturbed - down with the sickness
A tu utwór z najnowszej, poddanej recenzji :D
Disturbed "Inside The Fire"
i Sama recenzja
DISTURBED - "Indestructible"
Jeszcze dwa lata temu wydawali się niezniszczalni. Wbrew tytułowi nowej płyty, wieczni jednak nie będą. Disturbed to nie jest co prawda kolos na glinianych nogach, ale pierwsze objawy naruszenia konstrukcji można już zauważyć.
Disturbed zawsze potrafili zainteresować swoją muzyką zarówno nu-metalowy narybek, jak i zwolenników klasycznych brzmień w metalu. Każdy kto świadomie sięgnie po "Indestructible" musi w równym stopniu cenić Korna ("Enough"), jak i Metallikę ("The Night"). Ale musi też uważać - Disturbed nie zachwyca już tak jak dawniej. Niepodrabialne, nowoczesne brzmienie "Believe" czy przede wszystkim "Ten Thousand Fists" wydmuchiwało z głośników zjawiskowo mocny i melodyjny wokal Davida Draimana. "Nowe" mieszało się ze "starym", Disturbed nie stronili od solówek i refrenów, a w departamencie inżynierii dźwięku zawsze zajmowali najważniejsze miejsca. I właśnie w momencie gdy zaczęli mocno odróżniać się od reszty, postanowili spróbować jak smakuje własny ogon.
Czwórka Amerykanów ewidentnie przysnęła z powodu braku konkurencji. I chociaż "Indestructible" to wciąż półka osiągalna dla niewielu, to w stosunku do "Ten Thousand Fists" widać tu pewien regres. Czasem aż trudno uwierzyć, że nie są to utwory z poprzednich sesji, które wtedy nie wytrzymały rywalizacji ze "Stricken", "Down With The Sickness" czy "Guarded". Brakuje też coveru na miarę "Land Of Confusion", więc okupacja szczytów Billboardu zapewne nie potrwa długo. Szczególnie, że "Indestructible" dość szybko ulatnia się z naszego umysłu - poza singlowym "Inside The Fire" i utworem tytułowym ciężko tu o inny przebój. Mamy jeszcze co prawda kończący płytę "Facade" – kawałek przesiąknięty psychodelią Tool, który daje jakieś nadzieje na ciekawsze jutro i być może okaże się drogowskazem na dalszej drodze Disturbed, jednak póki co, to tylko jedna jaskółka, która wiosny jeszcze nie czyni. Może to lenistwo, brak motywacji albo zwykła chęć zdyskontowania sukcesów, ale od tej pory największym wrogiem Disturbed są oni sami. Warto już teraz bić na alarm – pamiętamy przecież przykład zespołu Godsmack, który najpierw nagrał dwie świetne płyty, a potem już tylko ich niewyraźne kopie.
Disturbed powinni zapamiętać, że zwycięzcy nie odpoczywają. Laur konsumenta dostali za "Ten Thousand Fists", "Indestructible" fani kupią siłą rozpędu, ale przy kolejnej takiej samej płycie zastanowią się co najmniej dwa razy.
To jest zdanie recenzenta, moje jest takie że płyta jest tylko troszke gorsza od poprzednich, ale zła nie jest napewno, jakie jest wasze zdanie?